Epilog

Kobieta szukała czegoś na długiej półce z płytami wiszącej na ścianie. Po kilku długich minutach znalazła w końcu to, czego szukała. Kiedy skierowała się ku drzwiom, zatrzymała się na kilka sekund przed lustrem, które wisiało obok nich. Jej twarz zmieniła się nie do poznania. Z wiekiem wypiękniała, a włosy nabrały zdrowego, ciemnego odcieniu. Zaczęła codziennie pociągać usta szminką przed wyjściem do pracy. Ubierała się w jasne, stonowane kolory. Niecałe trzy lata temu, na spotkaniu klasowym, niewiele osób ją poznało. Przypomniała sobie, jak dorosła już, licealna Ib siedziała w letnie popołudnie w krakowskiej kawiarence. W ten słoneczny dzień jedli lody, topiące się przy oparach gorących kaw. Śmiali się do rozpuku, przypominając sobie szkolne lata młodości. - Napisałem doktorat – pochwalił się Tomek. Nigdy nie był zbyt rozmowny, Idalia zamieniła z nim wciągu trzech lat może za dwa słowa, dlatego była zdziwiona, kiedy okazał się prawdziwą duszą towarzystwa. - Idalio, który to miesiąc ? – zapytała któraś z dziewczyn, dotykając ostrożnie jej okrągłego, uwydatniającego się ciążowego brzuszka. - Piąty – odparła z dumą w głosie, myśląc o tym, jak piękna będzie jej córeczka. - A robisz w życiu coś ciekawego ? – zagadnął ją po chwili Tomek. Cała klasa umilkła. - Tak, raz na jakiś czas udzielam się w wolontariacie, poza tym pracuję w radiu – powiedziała, czując nagły przypływ dumy, że zrealizowała swoje marzenie. Wszyscy popatrzyli po sobie, ale Ida za nic nie potrafiła odgadnąć wyrazu ich twarzy. - Idalio ! – usłyszała głos mężczyzny wołającego za nią. –Idalio ! – powtórzył, chwytając ją za ramię, sprowadzając tym samym do szarej rzeczywistości styczniowego popołudnia. Odwróciła się, a on chwycił ją za ramiona. Teraz miała kolejną szansę zaglądnięcia mu w jego ciemne oczy, do złudzenia przypominające oczy jej pierwszej licealnej miłości, Daniela. Jest on teraz podobno bardzo znanym pisarzem. Stworzył cykl bestsellerowych powieści. Idalia żadnej z nich nie przeczytała. - Dzisiaj u ciebie ? – spytał, wypowiadając cicho słowa. - Marcin, nie mogę, prowadzę program za Natalię – mruknęła. – Lecę, mam audycję za jakieś trzy minuty. Przyspieszyła na tyle, na ile mogła, bo nie chciała sprawić, że płyty, które niosła w rękach, znajdą się na podłodze. Wpadła do studia nagraniowego. Uwielbiała to miejsce, miało swój wyjątkowy, niepowtarzalny klimat. Było niewielkie, trzy metry na cztery, ze szklaną szybą, stołem z dwoma miejscami, a przy nich mikrofonami. Na stoliku, po lewej, znajdował się sprzęt do puszczania muzyki, a po prawej dwa laptopy – dla każdego z prowadzących. Uśmiechnęła się do mężczyzny już siedzącego przy mikrofonie. Był w zielonym podkoszulku i dżinsach, a obok niego leżała szara bluza z kapturem. Nie ogolił się dzisiaj, ale kto zwraca na to uwagę w miejscu, gdzie liczy się sam głos ? Zajęła miejsce naprzeciwko niego, założyła ogromne słuchawki. - Witamy w Przechowalni, Bartosz Stołowski – zaczęła kobieta wesołym głosem. - Oraz Idalia Kino – dokończył tamten. – Idalio, o czym dzisiaj porozmawiamy ? Spojrzała na kartkę trzymaną przed sobą. - Dzisiaj czekają nas trzy tematy, między innymi ,w pierwszej godzinie naszego programu, porozmawiamy o światowym dniu nowotworów, a potem… przekonacie się sami – powiedziała pewnie Idalia, przełykając ogromną gulę w gardle, która utworzyła się jej podczas mówienia o pierwszym temacie dzisiejszego dnia. - Więc piszcie do nas śmiało, my będziemy oddzwaniać. Nagrody czekają. – Mikrofon sprawnie przejął Bartek. – Jak sądzicie, czy ludzie powinni wiedzieć jak najwięcej o nowotworach, czy może powinien być to dział zamknięty ? - A może jakieś doświadczenie ? – wtrąciła się Idalia, natychmiast tego żałując. - Czekamy – dorzucił Bartek. Puścił pierwszą, taneczną piosenkę. Idalia w zamyśleniu odpowiadała na wiadomości od fanów, wybierając ciekawsze z nich, które zamierzała wykorzystać w kolejnym wejściu. Tak naprawdę cały czas odrzucała to, o czym dzisiaj rozmawiają. Nadal nie potrafiła o tym mówić, więc starała się myśleć o Marcinie. Była szczęściarą, że go tutaj spotkała. Kiedy jej córka, Weronika, miała roczek, zostawił ją jej ówczesny chłopak. Wtedy pojawił się on. Marcin uwielbiał małą i nieźle się razem dogadywali, co było pierwszym stopniem do serca Idalii. - Napisał do nas Kacper – odezwał się Bartek, dając tym samym do zrozumienia Idzie, że są z powrotem na antenie. – Jak dla mnie, ludzie muszą się wiedzieć, by się nie bać. Ile to razy nie zobaczyliśmy na ulicy łysych ludzi, których wszyscy omijali szerokim łukiem ? Tym nie da się zarazić ! - Napisała też do nas Ania – zauważyła współprowadząca, powiększając litery na ekranie laptopa. – Moja dobra przyjaciółka zmarła na raka piersi kilka lat temu. Nie polecam nikomu takiej huśtawki uczuć. Nie życzę też nikomu, żeby nawet na minutę znalazł się na oddziale onkologicznym, straszne uczucie. Z każdą mijającą minutą przybywało coraz więcej maili i wiadomości tekstowych. Idalia była niezwykle zdziwiona tym, jak wiele osób miało kiedykolwiek styczność z rakiem na co dzień. Wiedziała, że nie była jedyna, ale ten ogrom ją w pewny sposób przytłoczył. I wtedy przed jej oczami stanął obraz roześmianej, piętnastoletniej blondynki. Laura. Jej dłoń, po gonitwie myśli, powędrowała do szyi, gdzie znajdował się wisiorek , który dostała od przyjaciółki piętnaście lat temu. Nagle jej twarz zasłoniły dłonie z wymalowanymi na niebiesko paznokciami. Łzy popłynęły, ale nie starała się ich ukryć, nie wstydziła się. - Idalio, co się stało ? – zapytał zatroskany Bartek, wstając i podchodząc do niej. Objął ją ramieniem. - Moja przyjaciółka zmarła na raka – wydukała przez łzy. Mężczyzna podsunął jej pod nos paczkę chusteczek leżącą obok nich. Wydmuchała hałaśliwie nos, wytarła mokre oczy. Dawno nad nią nie płakała. - Słuchaj, opowiedz o tym na antenie… Skinęła głową na znak, że się zgadza. - Drodzy słuchacze, mam dokładnie siedemnastą dwanaście, a Idalia ma wam coś ważnego do powiedzenia… Odchrząknęła, westchnęła, zbliżyła się do mikrofonu. - Piętnaście lat temu poznałam przez Internet dziewczynę. Miała piętnaście lat i była prześliczna. Uwielbiałyśmy ze sobą przebywać. Nazywała się Laura. Była też, niestety, posiadaczką nieuleczalnej białaczki. Kiedy dowiedziała się, że ma raka, była w zaawansowanym stadium, nic nie dało się już zrobić. Tylko czekać. Zmarła na kilka dni przed swoimi szesnastymi urodzinami. Błagam was, apeluję do wszystkich, którzy nas teraz słuchają – badajcie się regularnie, bo wtedy macie największe szansę na wyzdrowienie… - skończyła Ida, nie wierząc zbytnio w to, że wypowiedziała słowa przysypane ziemią w jej sercu. Zamknęła oczy. - Brawo – odezwał się po chwili Bartek. – Dziękuję ci za to orędzie do narodu i mam nadzieję, że teraz połowa słuchaczy pobiegnie do lekarza, zwłaszcza ludzie młodzi, którzy mają przed sobą tyle czasu… Kobieta uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił uśmiech. Sięgnęła po kartkę, by coś zapisać, Bartek zmienił piosenkę. Nagle powrócił ich standardowy rytm pracy. Idalia przypomniała sobie o danym Laurze słowie. Weronika ma jeszcze mnóstwo czasu, by otrzymać wisiorek. Dotknęła błękitno – fioletowej kuleczki, zwisającej na łańcuszku, uśmiechnęła się do Laury, uśmiechnęła się śmierci, mówiąc jej, że szybko jej nie pokona, stając się żoną życia.

Rozdzial IX

2 lipca Pierwszy dzień chemioterapii Laury. Siedzę w szpitalu. Obok państwo Lenartowicz. Mama Lenartowicz ze zmiętą chusteczką w rękach w kącie korytarza. Tata Lenartowicz bawi się swoim telefonem. Ja piszę, chociaż nie mogę utrzymać mojego ulubionego długopisu w rękach. Tak bardzo się trzęsę. Nie mogłam zrozumieć lekarza. Laura chyba będzie przykuta do łóżka przez siedem długich dni i siedem długich nocy. Potem kilkutygodniowa przerwa. Mam nadzieję, że jej podoła. Za miesiąc jej urodziny. Nie powinnam zupełnie tak myśleć, ale gorąco pragnę, żeby ich dożyła. To takie moje największe marzenie w tym czasie. Jestem strasznie złą osobą. Dwie godziny później Laura informuje nas, że strasznie bolą ją ręce. Czuję się szczęśliwa, że nadal mam okazję usłyszeć jej głos, nawet jeśli jest cichy i jakby odrobinę przytłumiony. Wychodzę z jej sali, nie mogę znieść tego ogromnego cierpienia małego, ludzkiego ciała, a tym bardziej wielkiej duszyczki, nadal w nim się znajdującej. Bijące jeszcze serce ociepla ją swoim wielkim światłem. Siadam na krześle, ale od razu coś nakazuje mi wstać i podejść do szklanych drzwi, a ja poddaję się temu uczuciu. Wszystko przez nie, szyby, widać. Jak ja nie lubię ludzkich słabości. Zwłaszcza swoich, ale nie potrafię dać im rady. Czwarta godzina chemii. Mama Laury poszła na dół, aby coś zjeść. Jej tata powiedział, że jest zmęczony, ukrył twarz w dłoniach. Wiem. Wiem, że on płacze. Ja też bym płakała, gdyby moja córka okazała się nagle śmiertelnie chora, a ja nie potrafiłabym jej w żaden sposób pomóc, ulżyć w cierpieniu. Mogłabym tylko siedzieć, przecież jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, nie mam żadnych nadprzyrodzonych mocy czy umiejętności lekarskich. Nie płaczę nad nią. Jest to chyba najlepsze, co mogę dla niej teraz zrobić. Pokazuję na zewnątrz, że jestem silna i przekazuję jej tę pozytywną energię. Ona musi to widzieć. Ale w środku jest zupełnie inaczej. Nie płaczę nad nią. Jest mi po prostu trochę smutno. Nie jest ani moją córką, ani siostrą, ani wnuczką. To tak jakby część wyciągnięta prosto ze mnie, z mojego serca, z uczuć, z życia. Zrodzona z najpiękniejszych gwiazd, a sama piękniejsza od nich. Oczy jak ocean od Neptuna, mądrość godna prawdziwego króla. I to moja przyjaciółka. Choć na pierwszy rzut oka jesteśmy całkiem inne, później każdy się przekonuje, że jesteśmy prawie takie same. Nie wiem, dlaczego tak o niej mówię. To moja przyjaciółka, a o prawdziwych przyjaciołach tak się powinno opowiadać, w moim przekonaniu. Nie jestem smutna. Rozpaczam. Mija siódma godzina. Mężczyzna w białym kitlu przynosi ponoć dobre wieści. Uśmiecham się, co jest dziwne. Noc. Laura śpi spokojnie. Ja też śpię spokojnie. Wszyscy jesteśmy spokojni o jutro. 4 lipca Trzeci dzień chemioterapii. Coraz lepiej. Uśmiechamy się wszyscy do siebie, nagle na oddziale zapanowała luźniejsza atmosfera. Nie jest taki straszny jak wczoraj. Nawet zjadłam kawałek szarlotki, którą przyniósł pan Lenartowicz. Smaczna. Czuję, że jakieś dobre ręce ją zrobiły. Laura poczuła się na tyle lepiej, że chciała ze mną porozmawiać. Wczoraj przez cały dzień wymiotowała, co było skutkiem ubocznym podawania leków. Ona dostaje strasznie silną dawkę, więc było to do przewidzenia, ale i tak wystraszyliśmy się bardzo. Trzecia godzina trzeciego dnia. Ptaki przestały śpiewać. Kwiaty przestały rosnąć. Ja przestałam żyć. Nagle, po dwóch niezwykle obiecujących dniach, straciłam jakąkolwiek nadzieję. Nie sądziłam, że naprawdę do tego dojdzie, przecież nie mogło. Ludzie są w gorszych stanach niż ona, a przeżywają. Czuję się okropnie z tego powodu. Przestałam wierzyć, a można to porównać do niekochania nigdy nikogo, do nieznania smaku czekolady, do niepoczucia słonecznych promieni na swojej skórze w lipcowy poranek. Piąta godzina. Mam nieodzowne wrażenie, że wskazówki z każdymi sześćdziesięcioma sekundami poruszają się coraz wolniej. Może dzięki temu będziemy miały dla siebie więcej czasu? Może to dar od Boga? Może to tylko złudzenie? Marzę o tym, by nie. Ale nadal nie wierzę. Laura poprosiła o kartkę papieru. Najlepiej dwie. I długopis. Przerywam pisanie raz na kilka minut. Obserwuję ją zza szyby. Szybko porusza ręką, wypisując małe, zgrabne słowa na śnieżnobiałej kartce. Chyba mi się wydaje albo po jej policzku spływa krystaliczna łza… Nie wytrzymuję tego widoku. Zabieram pamiętnik na dół. Wędruję niebieskimi, nieprzyjaznymi korytarzami obok szpitalnych sal, z których wystają głowy ciekawskich pacjentów. Wiem, że na pewno nie mogłabym być lekarzem. Nie jestem też chemicznym bogiem. W niektórych zakrętach światło jest zgaszone. Prawie jak w momentach mojego życia. Zeszłam do głównego holu, by usiąść w restauracji, spędzając tym samym godzinę szóstą oraz siódmą męczarni. Myślę o Danielu. Od początku wakacji nawet nie odezwał się słowem. Nie mogę o tym myśleć. Pewnie dobrze bawi się ze swoją dziewczyną. Myślę o Jacku, tam w górze, daleko, ponad chmurami. Mam nadzieję, że zaopiekuje się Laurą, gdy stanie się TO, wybije najważniejsza godzina. Wyjmuję pieniądze i kupuję tyle szpitalnego sernika, ile potrafię w siebie wmusić. Siedzę z łyżeczką w ręce, wpychając go do buzi. Płaczę. Cicho, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale płaczę. Dzwonię do mamy Laury. Czuję się niesamowicie zmęczona, prawie zasypiam na stojąco. Mówię sennym głosem, że jadę do domu, przyjadę jutro. Jeśli jakieś jutro jeszcze do mnie nadejdzie, kiedy wstanę. Z Laurą dobrze. Wsiadam w autobus, zmuszam się, byleby tam tylko nie zasnąć. Sernik zrobił swoje, zapomniałam o kłopotach, a taki był cel. Prawie jak używka. Ale papierosy, alkohol, narkotyki są dla ludzi słabych. Jestem słaba. Sprawy zostawiam za szpitalnymi drzwiami, mocno je zatrzaskując. Siedzę już na łóżku. Zamykam oczy. Kiwam się w takt płynącej muzyki z radioodbiornika nastawionego po omacku jedną ręką. Zasypiam chyba po kilku sekundach, jeśli dobrze mi się wydaje. 5 lipca Czwarty dzień chemioterapii. Ten koszmar chyba nigdy się nie skończy. Mam dosyć. Ciekawe czy Laura ma dosyć, czy nadal chce walczyć. Nie chcę jej o to pytać, to chyba zbyt obcesowe pytanie. Mam nadzieję, że nadal jest wojownikiem. Wsiadam w pierwszy autobus, obudziłam się w środku nocy i już później nie mogłam spać. W głównym holu zastaję śpiących na trzech plastikowych krzesełkach państwa Lenartowiczów. Słodko razem wyglądają. Już dawno żaden obraz mnie tak nie rozczulił jak ten. Nie budzę ich, odpoczynek im się z pewnością przyda. Łamię przepisy, teraz naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Ubieram zieloną odzież ochronną, wchodzę do pokoju, gdzie leży moja najlepsza przyjaciółka. Laura spogląda na mnie. Oczy ma podkrążone, wygląda na strasznie zmęczoną. Pewnie też nie mogła spać przez całą noc. Nic nie mówi. Nie siadam tym razem na łóżku (pielęgniarka mi zabroniła…Mówi, że podobno pacjenci chowają w niej dosłownie wszystko), tylko na taborecie obok. Jest on tak niski, że ledwo wystaję ponad białą pościel. Ona wie, iż tu jestem, chociaż wydaje się, że nie jest tego zupełnie świadoma. Ja natomiast pod koszulką czuję, jak mała kuleczka, którą mi podarowała kilka dni temu, wciąż tam jest. Chyba już zawsze ze mną będzie. Taka mała cząstka jej. Ona wie. Ja też. Czas też, powoli nadchodząc. Obie się tego boimy. Laura chce, żebym zostawiła jej na chwilę pamiętnik. Ten, którym trzymam teraz w dłoniach, a dostałam od niej kilka miesięcy temu. Ten sam. Cichym szeptem opowiada mi, jak widzi mnie przez szybę i obserwuje, zastanawiając się co czuję. Pragnie poznać moje myśli, nie tylko w tym okresie. Zgadzam się, przecież to moja przyjaciółka. Ufam jej bezgranicznie. Na tych chyba polega przyjaźń, chociaż w jednym procencie. Szósta godzina. To mnie powoli zabija. Ta trucizna niszcząca komórki nowotworowe w srebrnym, błyszczącym, kosmicznym worku zawieszonym na metalowym stojaku. Lekarz jest zadowolony z postępów Laury. Lekarz… Nie mam pojęcia, jak mogłam kiedyś myśleć o medycynie. To okropny zawód, naprawdę. Zwłaszcza ta specjalizacja, onkologia, gdzie co druga osoba usłyszy „Umrzesz za pół roku. Ale zawsze jest nadzieja…”. Każdy umrze. Wolniej lub szybciej, ale umrze. Zostawiam niebieskie kolory, lecę na szarlotkę. Albo sernik. Albo inne, równie dobre ciasto. Nie wiem dlaczego, ale mam ogromną ochotę, by stało się to, co wczoraj. Chcę zapomnieć. Nie, nie chcę. Pragnę. Jutro będzie lepiej. Wiem to. 6 lipca Piąty dzień chemioterapii. Boję się. Strach jest większy niż wczoraj, ale mniejszy niż jutro. Z rodzicami Laury już nie rozmawiam. Cicho na tym oddziale. Szpitale są takimi… Nie wiem, jakiego słowa teraz użyć, ale chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że szpitale są na kształt świątyni. Każdy głośniejszy dźwięk, chociażby przypadkowy, jest tutaj źle widziany, strasznie nienaturalny, nieodpowiedni. Trzeba mówić cicho, bo zdania natychmiast odbijają się od ścian i lecą echem na inne piętra lub giną w korytarzach. Nie ma się wtedy po prostu ochoty rozmawiać. Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz weszłam na TEN oddział. Oddział onkologii i hematologii dziecięcej. Okropne uczucie, nikomu bym nie życzyła, nawet największemu wrogu, żeby tutaj trafił. Jest tutaj duszno, o wiele duszniej niż w innych częściach szpitala. Unosi się też taki inny zapach. Na samym początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale teraz już wiem. Czy tak pachnie śmierć ? Nie wiem, wolę tego nie wiedzieć. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Czwarta godzina. Chcę, żeby to się wreszcie skończyło. Chcę wrócić do mojego domu, do mojego radia, do mojej kołdry. Lauro, błagam, wytrzymaj. Codziennie koło dwunastej przychodzi ksiądz. Ma taki zadowolony uśmieszek, a na mnie patrzy się z góry. Wczoraj był u chłopaka spod dwójki, a ten umarł kilka godzin później. Straszne dzieją się tutaj rzeczy. W nocy mam koszmary. 8 lipca Koniec męki, ale tylko na kilka tygodni. Znowu trzeba będzie tutaj wrócić. A ja wrócę z nią. Ale nie chcę. Nienawidzę tego przykrego miejsca z całego serca. Wystarczyło tylko niecały rok temu nie odpowiedzieć na głupiego maila i nie wyrywałabym sobie teraz włosów z głowy na oddziale onkologicznym. Boże… Laura czuje się znacznie lepiej, chce wyjść już, natychmiast, w tym momencie. Ale zanim to nastąpi, miną jeszcze dwa dni, może jeden, przeczekamy tę falę wymiotów. Powinno być dobrze. Nie potrafię patrzeć, jak ona się męczy w tej sali. Przyjaciółko, najlepsza przyjaciółko, błagam, wytrzymaj jeszcze tych kilka godzin. Dla rodziców, dla mnie. Oszczędź mi łez. Widzę to, jak się rwiesz do życia, niczym ten witrażowy motyl kilkanaście metrów ode mnie. Będziesz tak samo śliczna, obiecuję, tylko wytrzymaj. Jeszcze dwie godziny i odplączą cię z tych wszystkich kolorowych kabelków, odłączą życiodajnego zabójcę twoich drogocennych komórek… Godzina. Czas jakoś szybciej leci, nie sądzisz? Pół godziny. Będziesz wolna. Dwadzieścia minut. Tu twoja przyjaciółka. Dziesięć minut. Już prawie koniec. Widzę, jak próbujesz się oswobodzić. Pięć minut. Uda ci się. Minuta. Wierzę. Trzydzieści sekund. Nie spiesz się. Dziesięć sekund… dziewięć… osiem… siedem… sześć… pięć… cztery… trzy…dwa… jeden... Już. Jestem z ciebie tak niewyobrażalnie dumna. Wchodzę do twojej sali, uśmiechasz się. Jesteś w końcu szczęśliwa. Siadasz na łóżku, przekręcasz się na prawo, kładziesz ostrożnie stopy na podłodze. Chwiejesz się. Podchodzisz o lustra wiszącego przy drzwiach, na żółtej ścianie, chwytasz za szczotkę. Typowa dziewczyna, musi się uczesać. Przyrząd na twojej głowie szarpie za włosy, a ich pojedyncze kępki opadają cicho na posadzkę. Zgadzasz się na to bez słowa, bez walki, lekarz już cię upomniał o tym nieprzyjemnym fakcie. Nie płaczesz. Ja bym płakała na twoim miejscu. Podaję ci ciemną bandankę. Pochylasz głowę do przodu, wiążąc z tyłu chustę. Teraz jesteś jedną z nich. 12 lipca Laura ma się całkiem nieźle. Dobrze wszystko znosi, bez problemu przyjmuje lekarstwa. Za dwa dni przyjdę znowu do niej, porobimy coś ciekawego. Teraz ona poleciła mi siedzieć w domu i o niej nie myśleć. Jak jednak mogę to zrobić, kiedy moja przyjaciółka umiera ? Słucham radia, leżę, czytam, wegetuję. Żyję jakoś. Szukam dobrych płyt w pokoju taty, na najwyższej półce. Cwany był, że je przede mną schował. 26 lipca Wróciłam do szpitala. Mam nadzieję, że to ostatni raz, bo każdego kolejnego będą musieli mnie tam chyba zaciągać siłą. Laura zdjęła kolorową chustę z głowy, bo na tym oddziale nie musi się wstydzić tego, że nie ma gęstych, lśniących włosów. Wśród ludzi to co innego, oni nie są do tego przyzwyczajenie, myślą, że samo przejście obok TAKICH ludzi może sprawić, iż też zachorują. Powinno się uświadamiać… Kolejny raz znosić to samo ? Nie chcę, ale wiem, że muszę. Beze mnie, bez swoich rodziców, bez naszej (podupadającej) wiary ona umrze. Ona uśmiecha się do mnie przez odgradzającą nas szybę. Udaje, że nie wie, jak z nią jest źle. Dziwnie jest widzieć ją bez włosów. Nie wiem dlaczego tak zwracam na to uwagę, przecież mi to nie przeszkadzało. Ale po powrocie tutaj… To jest najbardziej rozpoznawalny znak choroby na całym świecie. Jeśli go masz, jesteś z góry skazany na przegraną. Jem szarlotkę. Czyli jest źle. Zgrubnę, zajadając swój strach o przyjaciółkę. Wchodzę do jej sali. Rozmawiamy ze sobą dość długo oraz swobodnie, obie jesteśmy zadowolone z tego spotkania. Łzy cisną mi się do oczu, ale za wszelką cenę staram się nie zapłakać choćby raz. Laura dotyka wisiorka na mojej szyi. Podarowała mi go kilka tygodni temu. Pyta, czy jeszcze pamiętam o danym jej słowie. Pamiętam. Nie mogłabym zapomnieć. Nigdy. Trzecia godzina. Laura mówi, że coś ją boli. Dali jej środki przeciwbólowe, jednak nic nie pomogły; prawie płacze z bólu. Chce, żebym jechała do domu, gdy widzi, że ja też płaczę. Nie zgodziłam się. Ona nadal nalegała. Dlatego teraz siedzę w autobusie . Słońce leniwie schyla się ku zachodowi i za jakąś godzinę, może półtorej, kto wie, zniknie za horyzontem. Boję się. Muzyka to cudowny lek, pomaga na wszystko. Na strach, na tęsknotę, na smutek, na radość, na życie. Dlatego tak ją kocham. Wszystko, co dobre, jeszcze przed nami. Kiedyś usłyszałam to zdanie. Spodobało mi się bardzo. Idalia otworzyła oczy. Miała wrażenie, że coś chwyciło ją za rękę. Złapała kilka głębokich oddechów, a nagle uprzytomniła sobie, iż nie pamięta, kiedy położyła się spać ani co to za dzień. Zamknęła ponownie powieki, pozwalając głowie opaść na poprzednie miejsce. - Idalio – usłyszała głos dochodzący z bliżej nieokreślonego miejsca. Natychmiast się podniosła, siadając. Na skraju jej łóżka ktoś siedział. Dziewczyna o anielskich rysach. Blondynka. Biła od niej zielono – biała poświata. Od razu ją poznała. - Laura ? – szepnęła, a zjawa lekko pokiwała głową. – Co tutaj robisz ? - Jestem tutaj, z tobą tylko na chwilę. Chciałam się pożegnać- wyjaśniła cicho. - Co ? - To już koniec. Nie martw się o mnie, tam będę szczęśliwsza niż tutaj… - Dlaczego tak mówisz ? - Na Ziemi niewyobrażalnie cierpię. Ból jest nie do zniesienia. Poza tym, moje leczenie kosztuje krocie, a nie jesteśmy na tyle bogaci. - Nie chcę, żebyś odchodziła – sprzeciwiła się Idalia. Laura uniosła wargi do góry. - Muszę. Nie bądź zła. Na rodziców też nie bądź zła, zadzwonią dopiero rano. Nie chcą cię budzić teraz, kiedy to się dzieje. Widzą, jak już nie wytrzymujesz tego ciągłego siedzenia w szpitalu, jak przybita jesteś. Nie miej im za złe, że chcą, żebyś porządnie wyspała. - Nie będę. - Jeszcze jedno. Schowałam w twoim pamiętniku list. Chcę, żebyś go przeczytała. Cieszę się, że cię poznałam, Idalio – powiedział duch, kładąc rękę na dłoni Idy. - Dziękuję, że mogłam być twoją przyjaciółką. Obie padły sobie w ramiona. Dziwne było to uczucie, przytulać nocną zjawę. Kiedy Idalia wypuściła znajomą twarzyczkę z objęć, zobaczyła na niej ostatni, idealny, jak zawsze, uśmiech. Powoli odpływała, zamieniając się w srebrny dym. Spojrzała na zegarek. Była dokładnie 4.41 rano. Wstała koło godziny dziesiątej, kiedy zadzwonił telefon. Wytarła jednym rękawem mokre oczy i odebrała. Spodziewała się, że usłyszy zapłakaną panią Lenartowicz. Nie pomyliła się. - Idalio, kochanie… - Wiem, proszę pani. Przykro mi – wydukała, nie wiedząc, co powinna powiedzieć matce, która właśnie straciła dziecko. - Kiedy wyszłaś, złapał ją straszny ból. – Wydmuchanie nosa w kolejną zmiętą chusteczkę. – Z każdą chwilą się powiększał. Aż lekarz – wydmuchanie nosa – albo teraz to skończymy, albo Laura będzie miała kilka dni takiego życia. – Płacz. – Ona zdecydowała. Muszę… muszę już iść… Pani Lenartowicz rozłączyła się. Idalia sięgnęła po swój pamiętnik, przypominając sobie nocną rozmowę. Na końcu miała taką małą skrytkę, zapinaną na guzik, w której przechowywała jakieś zmięte wizytówki lub co ciekawsze ulotki wciśnięte jej w rękę kiedyś na ulicy. Poczuła na opuszkach palców miękką kartkę. Wyciągnęła ją. Była złożona na pół, więc zgrabnym ruchem, bez żadnych problemów, została rozłożona. Idalio, Umieram. Czuję to, wiem, że się to zbliża, wiem, jak blisko mnie to jest. Boję się, ale ty nie bój się o mnie. Śmierć to naturalna rzecz, sama czasem czujesz jej oddech na swoich plecach, prawda ? Zawsze kroczy obok nas, to tylko kwestia czasu zanim uderzy, wyceluje w jakąś osobę. Tym razem to jest ja. Jeszcze kilka dni. Może tygodni. Trochę mi szkoda, że nie pójdę na wymarzone studia, nie będę na swojej studniówce, nie pojadę na biwak na Mazury. Jestem z tym zupełnie pogodzona. Nie chciałam, żeby ten list wyszedł taki smutny. Wybacz mi. Dziękuję Ci za każdą chwilę spędzoną wspólnie. Gdybym miała je wypisywać, nie starczyłoby mi papieru ani tuszu. Proszę Cię, pamiętaj o mnie. Chociażby przez ten mały wisiorek. Przekaż go komuś, gdy śmierć spyta o Twój adres zamieszkania. Bądź Królową każdego dnia, uśmiechaj się często, nawet na przekór niepowodzeniom czy pogodzie, bo po deszczu i tak wyjdzie słońce. Masz dobry głos, wykorzystaj go, może w jakiejś słusznej sprawie ? Cieszę się, że mam taką Przyjaciółkę. Ściskam Cię, Laura. Ktoś zadzwonił. Idalia rzuciła się po swoją komórkę, która upadła jej, gdy nogi odmówiły posłuszeństwa z wrażenia i znalazła się na podłodze. - Tak ? – mruknęła posępnie. - Hej, hej, hej ! Jak mija cudne lato ? – Poznała ten głos od razu. - Daniel, naprawdę nie mam humoru… - Nie bądź taka smutna, chyba nikt nie umarł. - No, właśnie w tym problem, że jednak umarł. Cisza. Po chwili chłopak odezwał się ponownie. - Kto ? - Moja przyjaciółka. - Laura, tak ? - MAM JESZCZE INNE PRZYJACIÓŁKI ! „Guzik prawda”, wrzasnęła w głowie, „Przecież ja mam tylko Laurę…” - Mówiłaś mi o niej – kontynuował Daniel, zupełnie niezrażony wybuchem. – Kiedy pogrzeb ? - Nie wiem. - Trzymaj się i daj znać, jak coś… Rozłączył się. Idalia poczuła ogromną pustkę oraz smutek, które rozpychały ją od środka. Nawet radio nie pomogło. Przez resztę dnia krzątała się po domu bez żadnego celu. Z pokoju do pokoju. W końcu, wieczorem, wyszła na balkon, otulając się szczelniej długim, wełnianym swetrem. Było po deszczu, ładnie pachniało. Lubiła ten zapach. Znowu zanosiło się na burzę, chmury już nadciągały. Zamknęła oczy. Po policzku stoczyła się jedna łza, razem z jedną kroplą deszczu w chmurach. To była Laura. Idalia wsłuchiwała się w miarowy stukot jej obcasów. Powietrze było chłodne, rozrzedzone, takie, jakie nie powinno być w lipcu czy na początku sierpnia. W ręce trzymała najśliczniejszy kwiat w całym sklepie – różę o kolorze herbacianym, który przechodził w ciemny różowy. Dużo ludzi przyszło, żeby pożegnać Laurę. W tłumie zauważyła jej babcię z czarnym kapeluszem na głowie, obok niej Weronikę z rodzicami. Dziewczyna posłała Idalii takie spojrzenie, jakby obwiniała ją za śmierć kuzynki. Początkowo podeszła do państwa Lenartowiczów, jednak po chwili wycofała się na tyły kościoła. Rodzina Laury wyprawiła iście amerykański pogrzeb. Kilka osób stawało na mównicy i opowiadało o słodkiej dziewuszce łapiącej do słoika po babcinych przetworach motyle z łąki za Krakowem. Chcieli, by tak została zapamiętana – jako wesoła, miła, pełna wigoru młoda kobieta. Ida starała się nie rozpłakać, kiedy nagle poczuła, jak ktoś wsuwa długie palce w jej dłonie, zaplatając je ze sobą. Natychmiast wyplątała swoją rękę z uścisku. Spojrzała w oczy Danielowi. - Co tutaj robisz ? – syknęła do niego ostro, starając się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. - Przyszedłem, żebyś nie czuła się samotna. - Miałeś już swoją szansę - odparła pewnie i bez trzęsącego się głosu, kierując się za tłumem, który wylewał się z budynku. Zgubiła go w tłumie idącym do miejsca pochówku trumny. Szła przy Weronice żywo wysyłającej wiadomości ze swojej komórki. „ Niektórzy nigdy się nie zmienią.”, stwierdziła w myślach. Nagle wszystkie obrazy zlały jej się w całość. Nie wiedziała, jak znalazła się pod swoim domem. Ciągle przed oczami stawały jej obrazy – złożenie ciała do grobu i jęk jakiś ciotek z drugiego rzędu, położenia na świeżej ziemi róży, wmuszenie w siebie jednego kawałka ciasta na stypie, bo poprosiła ją o to mama Laury. Nie widziała już Daniela. A teraz siedziała na marmurowych schodach przed wejściem do swojego mieszkania, ale nie zamierzała tam wchodzić. Ściągnęła buty, od których rozbolały ją stopy, objęła ramionami kolana. Rozpłakała się. Na głos, zupełnie bez kontroli, niczym małe dziecko. Mnóstwo łez kapało na poły ciemnego płaszcza. Nigdy nie okazywała zbyt wielu prawdziwych uczuć, bo tak nauczyli ją rodzice. Teraz jednak wiedziała, że każda kropla z jej oczu jest szczera oraz warta utraconego, wartościowego diamentu.

Rozdział VIII

Dwie nieprzespane z rzędu noce. Ida postanowiła zostawić Laurę sam na sam z diagnozą przez kilka dni. Bała się o niej niemożliwie, wiedziała, że powinna teraz przy niej być, jednak wiedziała, iż Laura tego na razie nie potrzebuje. Prychnęła do swojego smutnego odbicia w gładkiej tafli lustra. Zwykła internetowa przyjaźń – można by pomyśleć – ale dałaby się pokroić, byleby przyjaciółka była zdrowa. Snuła się godzinami po nagrzanym do czerwoności mieszkaniu ze szkarłatnymi oczyma. Była rozbita, zupełnie nie wiedziała, co robić. Nagle usłyszała krótki, przerywany dźwięk. Zerwała się i pobiegła do kuchni. Chwyciła telefon. Wiadomość od Laury. Trzęsącymi się dłońmi nacisnęła odpowiedni klawisz. Trzy krótkie, czarne słowa rysowały się na białym wyświetlaczu. „Przyjedź. Szpital. Proszę.” Schowała komórkę do kieszeni luźnej bluzy. Wróciła do swojego pokoju i włączyła komputer. Postanowiła wpisać w wyszukiwarkę tylko jeden wyraz. Wciągu kilku krótkich sekund Internet znalazł miliardy odpowiedzi. Kliknęła na link prowadzący do pierwszego wyniku. Westchnęła głęboko, zaczynając czytać. „Białaczka to choroba nowotworowa. Jest to rak szpiku kostnego oraz krwi. Najpopularniejsze rodzaje białaczek to ostre i przewlekłe białaczki szpikowe oraz limfatyczne. Jednymi z objawów są m.in. siniaki, powstałe w wyniku ubytku płytek krwi. Możemy też zaobserwować krwawienia występujące wspólnie z omdleniami oraz ogólną słabością organizmu. Wyleczalność białaczek dziecięcych wzrosła z 4% aż do 80%, a medycyna nadal postępuje…” Idalia zaczęła płakać. Dławiła się oddechami nabieranymi w gwałtowny sposób, policzki z nosem miała całe czerwone, tonęła we łzach. Otarła twarz rękawem bluzy. Wyjrzała za okno mokrymi źrenicami. Znalazła telefon. Ręce nie chciały współpracować, kiedy pisała wiadomość do przyjaciółki. „Który szpital ? Będę jak najszybciej.” Dwie minuty później komórka zapikała. „Uniwersytecki. Dziękuję.” Dziewczyna wstała , spakowała kilka rzeczy do torebki, którą zarzuciła na ramię i trzasnęła drzwiami porządnie. Do szpitala wskazanego jej przez Laurę nie było daleko – wsiadła w wypchany po brzegi autobus, a opuściła go pół godziny później. Okropnie bała się tego, co ujrzy w środku. Otwierając ogromne, szklane drzwi, owionął ją dziwny zapach. Coś na kształt mieszaniny choroby z przesadną dbałością o czystość oraz jałowymi strzykawkami. Podeszła do recepcji pewnym krokiem. - Dzień dobry – przywitała się, dziwiąc, że głos jej nie zadrżał. – Czy może mi pani powiedzieć, gdzie znajdę oddział onkologiczny ? - Drugie piętro. Na rozwidleniu na końcu korytarza skręć w lewo, a potem po schodach. Bez problemu trafisz. Pamiętaj też o odzieży ochronnej, znajdziesz ją przed wejściem. Do kogo się wybierasz ? – odpowiedziała szybko kobieta miłym tonem. - Do Laury Lenartowicz – odparła Idalia. Recepcjonistka wstukała imię i nazwisko do komputera. - Sala 158 – poinformowała ją. Ida skinęła głową. Po chwili biegła korytarzem, zręcznie omijając dzieci i ich opiekunów, lekarzy, pielęgniarki. Jakiś cudowny instynkt prowadził ją wśród tysięcy zakrętów. Nie było tak łatwo, jak mówiła uczynna kobieta. Wpadła pędem na drugie piętro, założyła odzież ochronną. Pchnęła kolejne wielkie, szklane drzwi. Przeszedł ją lekki dreszczyk. Poczuła się tak, jakby ktoś trafił ją w tył głowy. Ogarnęło ją poczucie strachu, bólu, śmierci panujące wokół. Łzy napłynęły jej ponownie do oczu, domagając się stanowczo uwolnienia. Z każdą sekundą zbierało się ich coraz więcej. Ruszyła szybkim krokiem, mijając bezwłose dzieci w kolorowych piżamach, które napawały ją bliżej nieokreślonym lękiem. Pociągnęła za klamkę, wstrzymując oddech. Jej przyjaciółka siedziała na zwykłym, szpitalnym łóżku. Obejmowała ramionami kolana. Na plecy spływały jej kaskady zakręconych, blond włosów. Obok czuwali rodzice. -Idalia – wyszeptała, prostując się. Ida podbiegła do niej, przytulając ją mocno. Znowu zaczęła płakać, pozwalając łzom płynąc swobodnie. Usłyszała, jak państwo Lenartowicz opuszcza pomieszczenie. - Dziękuję – wymamrotała Laura. – Dziękuję – powtórzyła trochę ciszej. Blondynka zrobiła jej trochę miejsca na swoim łóżku. Idalia usiadła, podnosząc nogi do góry i kładąc je obok nóg przyjaciółki, częściowo zakrytych przez białą kołdrę. Dotknęła ręką czubka głowy Laury i przejechała nią w dół, po włosach, na końcu zakręcając jeden kosmyk na palcu. - Przepraszam, że dopiero teraz. Nie potrafiłam – przyznała się szatynka, czując ogromny wstyd, który opanował jej drobne ciało. Ta obok tylko pokiwała głową, nie wypowiadając ani słowa. - Doskonale cię rozumiem. Nie masz za co przepraszać. Rodzice też są jacyś dziwni, ale starają się. – Wykrzywiła usta w uśmiechu, mającym dodać otuchy, jednak zbyt wiele nie zdziałał. Chwila ciszy. Ida bardzo jej nie chciała. Odnosiła wrażenie, że tracą tylko zbyt cenny w tym momencie czas. Zwymyślała się cicho w myślach. Nie powinna myśleć o tym, co czeka jej przyjaciółkę. Musi wierzyć całą sobą, a tę nabytą wiarę przekazywać Laurze, bo ona najbardziej jej potrzebuje. - Jak leczenie ? Zamierzasz poddać się terapii ? – spytała Ida w końcu, cicho poruszając wargami. - Wczoraj zdarzył się cud – odparła Laura, na co oczy jej się lekko zaszkliły. – Stwierdziłam, że chcę żyć i jak najlepiej przyjąć chemię. Idalia uśmiechnęła się, słysząc tę wspaniałą wiadomość. Oznaczało to koniec zamartwiania się o to, czego Laura tak naprawdę chciała. A chciała jak najlepiej. - Nawet nie wiesz jak się cieszę ! - Ja też – zgodziła się blondynka. Zapewne już widziała siebie w myślach, kiedy w wieku pięćdziesięciu paru lat siądzie sobie przed swoim domem i będzie podziwiać piękne wnuki, które będą jej. - Kiedy zaczynasz ? - Za kilka dni – odpowiedziała Laura, wyciągając nogi całkowicie spod pościeli. – Muszą mnie do tego przygotować, ja sama siebie też – dodała po kilku sekundach. Przez chwilą znowu milczały. Potem, gdy Ida otworzyła usta, rozmawiały bez przerwy przez dobre parę godzin. O rzeczach całkiem ważnych oraz niepoważnych, zaśmiewając się przy tym w niebogłosy, dostając przez to ogromnej czkawki, z której śmiały się jeszcze bardziej. Były tak pochłonięte sobą, że słońce zdążyło już zajść za linię horyzontu, robiąc odrobinę miejsca staremu przyjacielowi, księżycowi. Oznaczało to również koniec dzisiejszych odwiedzin na każdym z oddziałów. - Idź coś zjeść – poprosiła Laura, kiedy Ida skierowała się ku drzwiom. - Pewnie. – Nacisnęła na klamkę, ostatni raz uśmiechając się do przyjaciółki. Weszła w główny korytarz, a w nim z każdą chwilą ubywało pacjentów oraz ich opiekunów. Pchnęła szklane drzwi i poszła na przystanek autobusowy. W domu wmusiła w siebie kilka kawałków jabłka i łyków wody mineralnej. Położyła się spać. Długo nie mogła zasnąć, kręcąc się wśród wrzosowej pościeli. Wróciły do niej dziecięce wspomnienia. Nagle znowu była w szpitalu. Leżała w nieprzyjaznej sali, kilka pięter nad tym pomieszczeniem, w którym teraz przebywała Laura, połykając łzy, zmagając się z diagnozą. Ida była dwanaście lat młodsza, miała słodkie, małe kucyki, ledwo sięgające płatków uszu. Środek nocy, wszechobecna głucha cisza. - Dlaczego płaczesz ? – spytał głos jakiejś małej dziewczynki. Idalia odwróciła się na drugi bok, żeby zobaczyć, kto to powiedział. Nie przypominała sobie konturu tej twarzyczki rysującego się w smudze lichego światła dobiegającego z korytarza. - Mojej mamy tutaj nie ma – odparła, przytulając bardziej misia do klatki piersiowej. - Nie płacz – pouczyła ją tamta. – Rano przyjdzie. Zawsze przyjdzie. Idalia nie była tego taka pewna, lecz zawsze miała ogromną, dziecięcą nadzieję, że tak będzie, że mama przyjdzie, że tamta mała pacjentka ma rację. Zmieniła się scena. Trzynastoletnia Idalia wychodzi z gipsowni. Złamane przedramię. Ręka na temblaku i oczy dookoła głowy, by móc dostrzec każdy możliwy szczegół wystroju, atmosfery. W tym wieku za sprawą powtórek „Ostrego Dyżuru”, nadawanych późno wieczorem, przeszła czas fascynacji szpitalami oraz medycznym fachem. Aż nagle… W niewielkim sklepiku naprzeciwko restauracji stoi z mamą mała dziewczynka. Miała na oko około ośmiu, dziewięciu lat. Ubrana w różową piżamę. Wybierały z kobietą jakąś plastikową lalkę. Byłby to jeden normalny obrazek, gdyby nie jeden, nic prawie nieznaczący szczegół. Dziecko to nie miało włosów, na głowie posiadała jedynie pasującą do ubrania opaskę z kokardką. Jej mama była na nią, Idalię, wściekła, bo musiała zerwać się z pracy, by móc zawieść ją do szpitala. Natomiast tamta pani cieszyła się z każdej, nawet najkrótszej chwili spędzonej z dzieckiem, ponieważ mogła to być ta ostatnia. Zapewne obie – matka z córką – o tym wiedziały. To była ta chwila, w której Idalia porzuciła marzenia o przyszłej, dobrze rokującej, karierze lekarki. Było dosyć wcześnie, kiedy się obudziła. Zbyt wcześnie, by wsiąść do autobusy czy tramwaju i pojechać do Laury, do szpitala, jej nowego domu. Zwlekła się z łóżka i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Zrobiło jej się też niedobrze, przezwyciężyła jednak poranne mdłości, włączając radio. Podkręciła głośniej ulubioną stację. Przemknęło jej przez myśl, że może dziennikarstwo rzeczywiście jest dla niej przeznaczeniem i powinna się nad tym głębiej zastanowić, jednak szybko odrzuciła ten pomysł. Zaczęła się ubierać oraz powoli dokonywać porannej toalety, podrygując w rytm ulubionych rockowych piosenek. Nie zjadła śniadania, stwierdziła, że zrobi to potem, bo teraz jest zbyt zdenerwowana. Przez ponad godzinę starała się przeczytać rozdział książki – kryminału Agaty Christie – ale za nic nie potrafiła skupić myśli, więc wyszła z domu. Niecałe czterdzieści minut później dłubała już niewielkie ciastko kawowe w szpitalnej restauracji na parterze, które dostała na wyszczerbionym talerzyku w herbaciane kwiatki. Spoglądała na sklep naprzeciwko niej, gdzie trzy lata wcześniej zobaczyła małe dziecko walczące z nowotworem. Czasem, podczas nieprzespanych nocy, rozmyślała nad nim. Czy jest szczęśliwe, czy jest zdrowe, czy dobrze się czuje, czy przede wszystkim żyje. Co ciekawe, nigdy nie pomyślała o tym, by się za nie pomodlić. Niekiedy odnosiła wrażenie, że ta dziewczynka stoi przy jej łóżku, kiedy o niej myślała. Wtedy odwracała się na drugi bok, zaciskała oczy z całych sił i starała się zasnąć, byleby to dziecko od niej poszło. Wybiła w końcu godzina, gdy możliwe stały się odwiedziny pacjentów na oddziałach. Idalia szybko wspięła się po schodach na onkologię. Od razu zobaczyła uśmiechniętą Laurę wychylającą się zza drzwi. - Wchodź, szybko ! – ponagliła ją. Wciągnęła ją do swojej sali i zamknęła drzwi. Idalia, po kilku godzinach spędzonych tam wczoraj, dzisiaj czuła się tam jak u siebie. - Lekarz właśnie u mnie był – zaczęła opowiadać Laura żywiołowym tonem. – Jestem w bardzo dobrym stanie, więc od jutra zaczynamy chemioterapię ! - To wspaniale ! – Ida przytuliła przyjaciółkę mocno, dając upust rozpierającej jej radości. - Wiem, ja też się cieszę ! - Poza tym, widzę też, że twoje nastawienie na leczenie jest o wiele większe niż było wczoraj –stwierdziła Ida. - Chcę żyć. Jak nigdy dotąd – wyjaśniła Laura, cała promieniejąc. Blondynka sięgnęła do szuflady nocnego stolika. Pogrzebała w nim chwilę. Wyciągnęła z niego delikatny, złoty łańcuszek. Zwisała z niego niewielka, niebiesko – fioletowa kuleczka. Gestem nakazała Idzie rozłożyć dłoń. Ostrożnie położyła go na niej, a Idalia miała okazję przyjrzeć mu się uważniej. - Ten, który zawsze nosisz - zauważyła szatynka. - Tak – zgodziła się Laura, przytakując głową. – Daję ci go – dodała, mając uśmiechnięta wargi. - Nie mogę go wziąć. Jest twój - zapierała się ta druga. - Nie bądź uparta. - Naprawdę. - Chcę, żebyś nosząc go, pomyślała o mnie. A potem, gdy nadejdzie twój czas, dała swojej córce albo innej ważnej dla ciebie kobiecie. Powiedz jej dokładnie te same słowa, które ja mówię teraz. Niech ten kamień będzie wieczny, proszę. - Dobrze – mruknęła Idalia, zapinając wisiorek na szyi. Kolejne godziny spędziły na rozmowie. Buzie im się nie zamykały. Rozmawiały i rozmawiały. O błahostkach i rzeczach całkiem poważnych, jak wczoraj. Ida raz po raz wstawała, by zrobić herbatę. Kiedy włączyła radio, całe pomieszczenie nagle stała się bardziej przyjemne i przyjazne. - Możesz stąd wychodzić ? – zapytała w końcu Laurę. - Myślę, że tak – odparła blondynka. Kilka minut zabrało im przygotowanie Laury do wyjścia. Idalia musiała pomóc założyć jej szafirowy szlafrok, wstać, a potem przytrzymać koleżankę, której nagle zrobiło się słabo. Żeby gdzieś pójść, musiała trzymać się kurczowo drążka od kroplówki. Ida nie wiedziała, co takiego się w niej znajdowało, ale była pewna, że nie chciała posiadać wiedzy na taki temat. - Chodź, pokażę ci coś fajnego – zaproponowała Laura, kiedy otwierała drzwi. Korytarz w tej części szpitala był cichy, żółty, miał kolorowe elementy. Po kilku sekundach zniknęły ślady słabości, Laura szła pewnie, prowadząc przed sobą metalowy drążek. Przeszły przez zakręt, wchodząc do głównego holu oddziału onkologii. Na samym środku były dwa rzędy krzeseł. Siedzieli na nich zapewne ludzie, którzy albo jeszcze nie wiedzieli, że mają raka i dowiedzą się za chwilę, albo ci szczęściarze nieposiadający komórek nowotworowych. Przed siedzeniami, zamiast szarych, smutnych okien, był umieszczony ogromny witraż. Zapewne szeroki na pięć długich metrów, a wysoki na siedem. Miał piękne, pastelowe barwy, a obrazek przedstawiał motyla wzbijającego się w przestworza. Usiadły przed tym wspaniałym oknem. Idalia wpatrywała się w nie niczym zaczarowana jego magią. - Pamiętam – odezwała się Laura po chwili. – Kiedy byłam tutaj pierwszy raz. Zakochałam się w nim. Śliczny, prawda ? - Prawda. Idalia uśmiechnęła się, odsłaniając odrobinę zęby. Ten motyl miał znaczenie bardzo symboliczne. Z brzydkiej poczwarki – którą można uznać za osobę przyjmującą chemię, bez włosów – przemienia się w pięknego motyla – nowego człowieka, zupełnie wolnego od śmiertelnej choroby, wzlatującego po nowe, lepsze życie, dar od losu, drugą szansę. Przez szkiełka wpadało niezwykłe światło załamujące się nad nimi. - Boję się – wyznała Laura, zaciskając idealne usteczka. - Czego ? Będzie dobrze. - Śmierci, Idalio, śmierci. Wspomniana dziewczyna założyła ręce na piersi. - Słuchaj, dzisiaj w radiu… - Ha, zabawne – zaśmiała się krótko Laura. – Masz dobry głos, dlaczego nie spróbujesz swoich sił akurat tam ? - Myślałam nad tym ostatnio – przyznała szatynka, spuszczając głowę. – Ty lepiej nie zmieniaj tematu. Strach jest naturalny, masz prawo się bać, ale zupełnie nie powinnaś. Jesteś pozytywnie nastawiona na leczenie, więc powinnaś pokonać chorobę i z tego wyjść. - Idalio – zaczęła Laura poważnie. – Wiem, że nie powinnam się bać. Jednak ta moja białaczka jest na tyle zaawansowana, że leczenie jedynie podtrzyma moje nędzne życie przez kilka miesięcy, żebym mgła pozałatwiać swoje sprawy. - Twoje życie nie jest bezsensowne. Ida skryła oczy w dłoniach. - Nie umrzesz. Nie, nie umrzesz – zaczęła powtarzać, czując jak ponownie zaczyna piec ją pod powiekami. - Postaram się. Słuchaj, jedź do domu, przyjedź jutro, wyśpij się. Muszę ten dzień przeżyć sama. Nie gniewaj się. Przepraszam, że tak wyszło. - Dobra. Idalia zabrała swoje rzeczy i pędem wybiegła ze szpitala, wsiadając w pierwszy autobus, który nadjechał. Oparła głowę o zimną, wibrującą szybę. Laura chce żyć, jednocześnie nie chcąc. Nie potrafiła jej zrozumieć. W mieszkaniu nie było nikogo. Nastawiła jak najgłośniej swoją ulubioną piosenkę , nie hamując przy niej łez.