Rozdzial IX

2 lipca Pierwszy dzień chemioterapii Laury. Siedzę w szpitalu. Obok państwo Lenartowicz. Mama Lenartowicz ze zmiętą chusteczką w rękach w kącie korytarza. Tata Lenartowicz bawi się swoim telefonem. Ja piszę, chociaż nie mogę utrzymać mojego ulubionego długopisu w rękach. Tak bardzo się trzęsę. Nie mogłam zrozumieć lekarza. Laura chyba będzie przykuta do łóżka przez siedem długich dni i siedem długich nocy. Potem kilkutygodniowa przerwa. Mam nadzieję, że jej podoła. Za miesiąc jej urodziny. Nie powinnam zupełnie tak myśleć, ale gorąco pragnę, żeby ich dożyła. To takie moje największe marzenie w tym czasie. Jestem strasznie złą osobą. Dwie godziny później Laura informuje nas, że strasznie bolą ją ręce. Czuję się szczęśliwa, że nadal mam okazję usłyszeć jej głos, nawet jeśli jest cichy i jakby odrobinę przytłumiony. Wychodzę z jej sali, nie mogę znieść tego ogromnego cierpienia małego, ludzkiego ciała, a tym bardziej wielkiej duszyczki, nadal w nim się znajdującej. Bijące jeszcze serce ociepla ją swoim wielkim światłem. Siadam na krześle, ale od razu coś nakazuje mi wstać i podejść do szklanych drzwi, a ja poddaję się temu uczuciu. Wszystko przez nie, szyby, widać. Jak ja nie lubię ludzkich słabości. Zwłaszcza swoich, ale nie potrafię dać im rady. Czwarta godzina chemii. Mama Laury poszła na dół, aby coś zjeść. Jej tata powiedział, że jest zmęczony, ukrył twarz w dłoniach. Wiem. Wiem, że on płacze. Ja też bym płakała, gdyby moja córka okazała się nagle śmiertelnie chora, a ja nie potrafiłabym jej w żaden sposób pomóc, ulżyć w cierpieniu. Mogłabym tylko siedzieć, przecież jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, nie mam żadnych nadprzyrodzonych mocy czy umiejętności lekarskich. Nie płaczę nad nią. Jest to chyba najlepsze, co mogę dla niej teraz zrobić. Pokazuję na zewnątrz, że jestem silna i przekazuję jej tę pozytywną energię. Ona musi to widzieć. Ale w środku jest zupełnie inaczej. Nie płaczę nad nią. Jest mi po prostu trochę smutno. Nie jest ani moją córką, ani siostrą, ani wnuczką. To tak jakby część wyciągnięta prosto ze mnie, z mojego serca, z uczuć, z życia. Zrodzona z najpiękniejszych gwiazd, a sama piękniejsza od nich. Oczy jak ocean od Neptuna, mądrość godna prawdziwego króla. I to moja przyjaciółka. Choć na pierwszy rzut oka jesteśmy całkiem inne, później każdy się przekonuje, że jesteśmy prawie takie same. Nie wiem, dlaczego tak o niej mówię. To moja przyjaciółka, a o prawdziwych przyjaciołach tak się powinno opowiadać, w moim przekonaniu. Nie jestem smutna. Rozpaczam. Mija siódma godzina. Mężczyzna w białym kitlu przynosi ponoć dobre wieści. Uśmiecham się, co jest dziwne. Noc. Laura śpi spokojnie. Ja też śpię spokojnie. Wszyscy jesteśmy spokojni o jutro. 4 lipca Trzeci dzień chemioterapii. Coraz lepiej. Uśmiechamy się wszyscy do siebie, nagle na oddziale zapanowała luźniejsza atmosfera. Nie jest taki straszny jak wczoraj. Nawet zjadłam kawałek szarlotki, którą przyniósł pan Lenartowicz. Smaczna. Czuję, że jakieś dobre ręce ją zrobiły. Laura poczuła się na tyle lepiej, że chciała ze mną porozmawiać. Wczoraj przez cały dzień wymiotowała, co było skutkiem ubocznym podawania leków. Ona dostaje strasznie silną dawkę, więc było to do przewidzenia, ale i tak wystraszyliśmy się bardzo. Trzecia godzina trzeciego dnia. Ptaki przestały śpiewać. Kwiaty przestały rosnąć. Ja przestałam żyć. Nagle, po dwóch niezwykle obiecujących dniach, straciłam jakąkolwiek nadzieję. Nie sądziłam, że naprawdę do tego dojdzie, przecież nie mogło. Ludzie są w gorszych stanach niż ona, a przeżywają. Czuję się okropnie z tego powodu. Przestałam wierzyć, a można to porównać do niekochania nigdy nikogo, do nieznania smaku czekolady, do niepoczucia słonecznych promieni na swojej skórze w lipcowy poranek. Piąta godzina. Mam nieodzowne wrażenie, że wskazówki z każdymi sześćdziesięcioma sekundami poruszają się coraz wolniej. Może dzięki temu będziemy miały dla siebie więcej czasu? Może to dar od Boga? Może to tylko złudzenie? Marzę o tym, by nie. Ale nadal nie wierzę. Laura poprosiła o kartkę papieru. Najlepiej dwie. I długopis. Przerywam pisanie raz na kilka minut. Obserwuję ją zza szyby. Szybko porusza ręką, wypisując małe, zgrabne słowa na śnieżnobiałej kartce. Chyba mi się wydaje albo po jej policzku spływa krystaliczna łza… Nie wytrzymuję tego widoku. Zabieram pamiętnik na dół. Wędruję niebieskimi, nieprzyjaznymi korytarzami obok szpitalnych sal, z których wystają głowy ciekawskich pacjentów. Wiem, że na pewno nie mogłabym być lekarzem. Nie jestem też chemicznym bogiem. W niektórych zakrętach światło jest zgaszone. Prawie jak w momentach mojego życia. Zeszłam do głównego holu, by usiąść w restauracji, spędzając tym samym godzinę szóstą oraz siódmą męczarni. Myślę o Danielu. Od początku wakacji nawet nie odezwał się słowem. Nie mogę o tym myśleć. Pewnie dobrze bawi się ze swoją dziewczyną. Myślę o Jacku, tam w górze, daleko, ponad chmurami. Mam nadzieję, że zaopiekuje się Laurą, gdy stanie się TO, wybije najważniejsza godzina. Wyjmuję pieniądze i kupuję tyle szpitalnego sernika, ile potrafię w siebie wmusić. Siedzę z łyżeczką w ręce, wpychając go do buzi. Płaczę. Cicho, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale płaczę. Dzwonię do mamy Laury. Czuję się niesamowicie zmęczona, prawie zasypiam na stojąco. Mówię sennym głosem, że jadę do domu, przyjadę jutro. Jeśli jakieś jutro jeszcze do mnie nadejdzie, kiedy wstanę. Z Laurą dobrze. Wsiadam w autobus, zmuszam się, byleby tam tylko nie zasnąć. Sernik zrobił swoje, zapomniałam o kłopotach, a taki był cel. Prawie jak używka. Ale papierosy, alkohol, narkotyki są dla ludzi słabych. Jestem słaba. Sprawy zostawiam za szpitalnymi drzwiami, mocno je zatrzaskując. Siedzę już na łóżku. Zamykam oczy. Kiwam się w takt płynącej muzyki z radioodbiornika nastawionego po omacku jedną ręką. Zasypiam chyba po kilku sekundach, jeśli dobrze mi się wydaje. 5 lipca Czwarty dzień chemioterapii. Ten koszmar chyba nigdy się nie skończy. Mam dosyć. Ciekawe czy Laura ma dosyć, czy nadal chce walczyć. Nie chcę jej o to pytać, to chyba zbyt obcesowe pytanie. Mam nadzieję, że nadal jest wojownikiem. Wsiadam w pierwszy autobus, obudziłam się w środku nocy i już później nie mogłam spać. W głównym holu zastaję śpiących na trzech plastikowych krzesełkach państwa Lenartowiczów. Słodko razem wyglądają. Już dawno żaden obraz mnie tak nie rozczulił jak ten. Nie budzę ich, odpoczynek im się z pewnością przyda. Łamię przepisy, teraz naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Ubieram zieloną odzież ochronną, wchodzę do pokoju, gdzie leży moja najlepsza przyjaciółka. Laura spogląda na mnie. Oczy ma podkrążone, wygląda na strasznie zmęczoną. Pewnie też nie mogła spać przez całą noc. Nic nie mówi. Nie siadam tym razem na łóżku (pielęgniarka mi zabroniła…Mówi, że podobno pacjenci chowają w niej dosłownie wszystko), tylko na taborecie obok. Jest on tak niski, że ledwo wystaję ponad białą pościel. Ona wie, iż tu jestem, chociaż wydaje się, że nie jest tego zupełnie świadoma. Ja natomiast pod koszulką czuję, jak mała kuleczka, którą mi podarowała kilka dni temu, wciąż tam jest. Chyba już zawsze ze mną będzie. Taka mała cząstka jej. Ona wie. Ja też. Czas też, powoli nadchodząc. Obie się tego boimy. Laura chce, żebym zostawiła jej na chwilę pamiętnik. Ten, którym trzymam teraz w dłoniach, a dostałam od niej kilka miesięcy temu. Ten sam. Cichym szeptem opowiada mi, jak widzi mnie przez szybę i obserwuje, zastanawiając się co czuję. Pragnie poznać moje myśli, nie tylko w tym okresie. Zgadzam się, przecież to moja przyjaciółka. Ufam jej bezgranicznie. Na tych chyba polega przyjaźń, chociaż w jednym procencie. Szósta godzina. To mnie powoli zabija. Ta trucizna niszcząca komórki nowotworowe w srebrnym, błyszczącym, kosmicznym worku zawieszonym na metalowym stojaku. Lekarz jest zadowolony z postępów Laury. Lekarz… Nie mam pojęcia, jak mogłam kiedyś myśleć o medycynie. To okropny zawód, naprawdę. Zwłaszcza ta specjalizacja, onkologia, gdzie co druga osoba usłyszy „Umrzesz za pół roku. Ale zawsze jest nadzieja…”. Każdy umrze. Wolniej lub szybciej, ale umrze. Zostawiam niebieskie kolory, lecę na szarlotkę. Albo sernik. Albo inne, równie dobre ciasto. Nie wiem dlaczego, ale mam ogromną ochotę, by stało się to, co wczoraj. Chcę zapomnieć. Nie, nie chcę. Pragnę. Jutro będzie lepiej. Wiem to. 6 lipca Piąty dzień chemioterapii. Boję się. Strach jest większy niż wczoraj, ale mniejszy niż jutro. Z rodzicami Laury już nie rozmawiam. Cicho na tym oddziale. Szpitale są takimi… Nie wiem, jakiego słowa teraz użyć, ale chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że szpitale są na kształt świątyni. Każdy głośniejszy dźwięk, chociażby przypadkowy, jest tutaj źle widziany, strasznie nienaturalny, nieodpowiedni. Trzeba mówić cicho, bo zdania natychmiast odbijają się od ścian i lecą echem na inne piętra lub giną w korytarzach. Nie ma się wtedy po prostu ochoty rozmawiać. Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz weszłam na TEN oddział. Oddział onkologii i hematologii dziecięcej. Okropne uczucie, nikomu bym nie życzyła, nawet największemu wrogu, żeby tutaj trafił. Jest tutaj duszno, o wiele duszniej niż w innych częściach szpitala. Unosi się też taki inny zapach. Na samym początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale teraz już wiem. Czy tak pachnie śmierć ? Nie wiem, wolę tego nie wiedzieć. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Czwarta godzina. Chcę, żeby to się wreszcie skończyło. Chcę wrócić do mojego domu, do mojego radia, do mojej kołdry. Lauro, błagam, wytrzymaj. Codziennie koło dwunastej przychodzi ksiądz. Ma taki zadowolony uśmieszek, a na mnie patrzy się z góry. Wczoraj był u chłopaka spod dwójki, a ten umarł kilka godzin później. Straszne dzieją się tutaj rzeczy. W nocy mam koszmary. 8 lipca Koniec męki, ale tylko na kilka tygodni. Znowu trzeba będzie tutaj wrócić. A ja wrócę z nią. Ale nie chcę. Nienawidzę tego przykrego miejsca z całego serca. Wystarczyło tylko niecały rok temu nie odpowiedzieć na głupiego maila i nie wyrywałabym sobie teraz włosów z głowy na oddziale onkologicznym. Boże… Laura czuje się znacznie lepiej, chce wyjść już, natychmiast, w tym momencie. Ale zanim to nastąpi, miną jeszcze dwa dni, może jeden, przeczekamy tę falę wymiotów. Powinno być dobrze. Nie potrafię patrzeć, jak ona się męczy w tej sali. Przyjaciółko, najlepsza przyjaciółko, błagam, wytrzymaj jeszcze tych kilka godzin. Dla rodziców, dla mnie. Oszczędź mi łez. Widzę to, jak się rwiesz do życia, niczym ten witrażowy motyl kilkanaście metrów ode mnie. Będziesz tak samo śliczna, obiecuję, tylko wytrzymaj. Jeszcze dwie godziny i odplączą cię z tych wszystkich kolorowych kabelków, odłączą życiodajnego zabójcę twoich drogocennych komórek… Godzina. Czas jakoś szybciej leci, nie sądzisz? Pół godziny. Będziesz wolna. Dwadzieścia minut. Tu twoja przyjaciółka. Dziesięć minut. Już prawie koniec. Widzę, jak próbujesz się oswobodzić. Pięć minut. Uda ci się. Minuta. Wierzę. Trzydzieści sekund. Nie spiesz się. Dziesięć sekund… dziewięć… osiem… siedem… sześć… pięć… cztery… trzy…dwa… jeden... Już. Jestem z ciebie tak niewyobrażalnie dumna. Wchodzę do twojej sali, uśmiechasz się. Jesteś w końcu szczęśliwa. Siadasz na łóżku, przekręcasz się na prawo, kładziesz ostrożnie stopy na podłodze. Chwiejesz się. Podchodzisz o lustra wiszącego przy drzwiach, na żółtej ścianie, chwytasz za szczotkę. Typowa dziewczyna, musi się uczesać. Przyrząd na twojej głowie szarpie za włosy, a ich pojedyncze kępki opadają cicho na posadzkę. Zgadzasz się na to bez słowa, bez walki, lekarz już cię upomniał o tym nieprzyjemnym fakcie. Nie płaczesz. Ja bym płakała na twoim miejscu. Podaję ci ciemną bandankę. Pochylasz głowę do przodu, wiążąc z tyłu chustę. Teraz jesteś jedną z nich. 12 lipca Laura ma się całkiem nieźle. Dobrze wszystko znosi, bez problemu przyjmuje lekarstwa. Za dwa dni przyjdę znowu do niej, porobimy coś ciekawego. Teraz ona poleciła mi siedzieć w domu i o niej nie myśleć. Jak jednak mogę to zrobić, kiedy moja przyjaciółka umiera ? Słucham radia, leżę, czytam, wegetuję. Żyję jakoś. Szukam dobrych płyt w pokoju taty, na najwyższej półce. Cwany był, że je przede mną schował. 26 lipca Wróciłam do szpitala. Mam nadzieję, że to ostatni raz, bo każdego kolejnego będą musieli mnie tam chyba zaciągać siłą. Laura zdjęła kolorową chustę z głowy, bo na tym oddziale nie musi się wstydzić tego, że nie ma gęstych, lśniących włosów. Wśród ludzi to co innego, oni nie są do tego przyzwyczajenie, myślą, że samo przejście obok TAKICH ludzi może sprawić, iż też zachorują. Powinno się uświadamiać… Kolejny raz znosić to samo ? Nie chcę, ale wiem, że muszę. Beze mnie, bez swoich rodziców, bez naszej (podupadającej) wiary ona umrze. Ona uśmiecha się do mnie przez odgradzającą nas szybę. Udaje, że nie wie, jak z nią jest źle. Dziwnie jest widzieć ją bez włosów. Nie wiem dlaczego tak zwracam na to uwagę, przecież mi to nie przeszkadzało. Ale po powrocie tutaj… To jest najbardziej rozpoznawalny znak choroby na całym świecie. Jeśli go masz, jesteś z góry skazany na przegraną. Jem szarlotkę. Czyli jest źle. Zgrubnę, zajadając swój strach o przyjaciółkę. Wchodzę do jej sali. Rozmawiamy ze sobą dość długo oraz swobodnie, obie jesteśmy zadowolone z tego spotkania. Łzy cisną mi się do oczu, ale za wszelką cenę staram się nie zapłakać choćby raz. Laura dotyka wisiorka na mojej szyi. Podarowała mi go kilka tygodni temu. Pyta, czy jeszcze pamiętam o danym jej słowie. Pamiętam. Nie mogłabym zapomnieć. Nigdy. Trzecia godzina. Laura mówi, że coś ją boli. Dali jej środki przeciwbólowe, jednak nic nie pomogły; prawie płacze z bólu. Chce, żebym jechała do domu, gdy widzi, że ja też płaczę. Nie zgodziłam się. Ona nadal nalegała. Dlatego teraz siedzę w autobusie . Słońce leniwie schyla się ku zachodowi i za jakąś godzinę, może półtorej, kto wie, zniknie za horyzontem. Boję się. Muzyka to cudowny lek, pomaga na wszystko. Na strach, na tęsknotę, na smutek, na radość, na życie. Dlatego tak ją kocham. Wszystko, co dobre, jeszcze przed nami. Kiedyś usłyszałam to zdanie. Spodobało mi się bardzo. Idalia otworzyła oczy. Miała wrażenie, że coś chwyciło ją za rękę. Złapała kilka głębokich oddechów, a nagle uprzytomniła sobie, iż nie pamięta, kiedy położyła się spać ani co to za dzień. Zamknęła ponownie powieki, pozwalając głowie opaść na poprzednie miejsce. - Idalio – usłyszała głos dochodzący z bliżej nieokreślonego miejsca. Natychmiast się podniosła, siadając. Na skraju jej łóżka ktoś siedział. Dziewczyna o anielskich rysach. Blondynka. Biła od niej zielono – biała poświata. Od razu ją poznała. - Laura ? – szepnęła, a zjawa lekko pokiwała głową. – Co tutaj robisz ? - Jestem tutaj, z tobą tylko na chwilę. Chciałam się pożegnać- wyjaśniła cicho. - Co ? - To już koniec. Nie martw się o mnie, tam będę szczęśliwsza niż tutaj… - Dlaczego tak mówisz ? - Na Ziemi niewyobrażalnie cierpię. Ból jest nie do zniesienia. Poza tym, moje leczenie kosztuje krocie, a nie jesteśmy na tyle bogaci. - Nie chcę, żebyś odchodziła – sprzeciwiła się Idalia. Laura uniosła wargi do góry. - Muszę. Nie bądź zła. Na rodziców też nie bądź zła, zadzwonią dopiero rano. Nie chcą cię budzić teraz, kiedy to się dzieje. Widzą, jak już nie wytrzymujesz tego ciągłego siedzenia w szpitalu, jak przybita jesteś. Nie miej im za złe, że chcą, żebyś porządnie wyspała. - Nie będę. - Jeszcze jedno. Schowałam w twoim pamiętniku list. Chcę, żebyś go przeczytała. Cieszę się, że cię poznałam, Idalio – powiedział duch, kładąc rękę na dłoni Idy. - Dziękuję, że mogłam być twoją przyjaciółką. Obie padły sobie w ramiona. Dziwne było to uczucie, przytulać nocną zjawę. Kiedy Idalia wypuściła znajomą twarzyczkę z objęć, zobaczyła na niej ostatni, idealny, jak zawsze, uśmiech. Powoli odpływała, zamieniając się w srebrny dym. Spojrzała na zegarek. Była dokładnie 4.41 rano. Wstała koło godziny dziesiątej, kiedy zadzwonił telefon. Wytarła jednym rękawem mokre oczy i odebrała. Spodziewała się, że usłyszy zapłakaną panią Lenartowicz. Nie pomyliła się. - Idalio, kochanie… - Wiem, proszę pani. Przykro mi – wydukała, nie wiedząc, co powinna powiedzieć matce, która właśnie straciła dziecko. - Kiedy wyszłaś, złapał ją straszny ból. – Wydmuchanie nosa w kolejną zmiętą chusteczkę. – Z każdą chwilą się powiększał. Aż lekarz – wydmuchanie nosa – albo teraz to skończymy, albo Laura będzie miała kilka dni takiego życia. – Płacz. – Ona zdecydowała. Muszę… muszę już iść… Pani Lenartowicz rozłączyła się. Idalia sięgnęła po swój pamiętnik, przypominając sobie nocną rozmowę. Na końcu miała taką małą skrytkę, zapinaną na guzik, w której przechowywała jakieś zmięte wizytówki lub co ciekawsze ulotki wciśnięte jej w rękę kiedyś na ulicy. Poczuła na opuszkach palców miękką kartkę. Wyciągnęła ją. Była złożona na pół, więc zgrabnym ruchem, bez żadnych problemów, została rozłożona. Idalio, Umieram. Czuję to, wiem, że się to zbliża, wiem, jak blisko mnie to jest. Boję się, ale ty nie bój się o mnie. Śmierć to naturalna rzecz, sama czasem czujesz jej oddech na swoich plecach, prawda ? Zawsze kroczy obok nas, to tylko kwestia czasu zanim uderzy, wyceluje w jakąś osobę. Tym razem to jest ja. Jeszcze kilka dni. Może tygodni. Trochę mi szkoda, że nie pójdę na wymarzone studia, nie będę na swojej studniówce, nie pojadę na biwak na Mazury. Jestem z tym zupełnie pogodzona. Nie chciałam, żeby ten list wyszedł taki smutny. Wybacz mi. Dziękuję Ci za każdą chwilę spędzoną wspólnie. Gdybym miała je wypisywać, nie starczyłoby mi papieru ani tuszu. Proszę Cię, pamiętaj o mnie. Chociażby przez ten mały wisiorek. Przekaż go komuś, gdy śmierć spyta o Twój adres zamieszkania. Bądź Królową każdego dnia, uśmiechaj się często, nawet na przekór niepowodzeniom czy pogodzie, bo po deszczu i tak wyjdzie słońce. Masz dobry głos, wykorzystaj go, może w jakiejś słusznej sprawie ? Cieszę się, że mam taką Przyjaciółkę. Ściskam Cię, Laura. Ktoś zadzwonił. Idalia rzuciła się po swoją komórkę, która upadła jej, gdy nogi odmówiły posłuszeństwa z wrażenia i znalazła się na podłodze. - Tak ? – mruknęła posępnie. - Hej, hej, hej ! Jak mija cudne lato ? – Poznała ten głos od razu. - Daniel, naprawdę nie mam humoru… - Nie bądź taka smutna, chyba nikt nie umarł. - No, właśnie w tym problem, że jednak umarł. Cisza. Po chwili chłopak odezwał się ponownie. - Kto ? - Moja przyjaciółka. - Laura, tak ? - MAM JESZCZE INNE PRZYJACIÓŁKI ! „Guzik prawda”, wrzasnęła w głowie, „Przecież ja mam tylko Laurę…” - Mówiłaś mi o niej – kontynuował Daniel, zupełnie niezrażony wybuchem. – Kiedy pogrzeb ? - Nie wiem. - Trzymaj się i daj znać, jak coś… Rozłączył się. Idalia poczuła ogromną pustkę oraz smutek, które rozpychały ją od środka. Nawet radio nie pomogło. Przez resztę dnia krzątała się po domu bez żadnego celu. Z pokoju do pokoju. W końcu, wieczorem, wyszła na balkon, otulając się szczelniej długim, wełnianym swetrem. Było po deszczu, ładnie pachniało. Lubiła ten zapach. Znowu zanosiło się na burzę, chmury już nadciągały. Zamknęła oczy. Po policzku stoczyła się jedna łza, razem z jedną kroplą deszczu w chmurach. To była Laura. Idalia wsłuchiwała się w miarowy stukot jej obcasów. Powietrze było chłodne, rozrzedzone, takie, jakie nie powinno być w lipcu czy na początku sierpnia. W ręce trzymała najśliczniejszy kwiat w całym sklepie – różę o kolorze herbacianym, który przechodził w ciemny różowy. Dużo ludzi przyszło, żeby pożegnać Laurę. W tłumie zauważyła jej babcię z czarnym kapeluszem na głowie, obok niej Weronikę z rodzicami. Dziewczyna posłała Idalii takie spojrzenie, jakby obwiniała ją za śmierć kuzynki. Początkowo podeszła do państwa Lenartowiczów, jednak po chwili wycofała się na tyły kościoła. Rodzina Laury wyprawiła iście amerykański pogrzeb. Kilka osób stawało na mównicy i opowiadało o słodkiej dziewuszce łapiącej do słoika po babcinych przetworach motyle z łąki za Krakowem. Chcieli, by tak została zapamiętana – jako wesoła, miła, pełna wigoru młoda kobieta. Ida starała się nie rozpłakać, kiedy nagle poczuła, jak ktoś wsuwa długie palce w jej dłonie, zaplatając je ze sobą. Natychmiast wyplątała swoją rękę z uścisku. Spojrzała w oczy Danielowi. - Co tutaj robisz ? – syknęła do niego ostro, starając się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. - Przyszedłem, żebyś nie czuła się samotna. - Miałeś już swoją szansę - odparła pewnie i bez trzęsącego się głosu, kierując się za tłumem, który wylewał się z budynku. Zgubiła go w tłumie idącym do miejsca pochówku trumny. Szła przy Weronice żywo wysyłającej wiadomości ze swojej komórki. „ Niektórzy nigdy się nie zmienią.”, stwierdziła w myślach. Nagle wszystkie obrazy zlały jej się w całość. Nie wiedziała, jak znalazła się pod swoim domem. Ciągle przed oczami stawały jej obrazy – złożenie ciała do grobu i jęk jakiś ciotek z drugiego rzędu, położenia na świeżej ziemi róży, wmuszenie w siebie jednego kawałka ciasta na stypie, bo poprosiła ją o to mama Laury. Nie widziała już Daniela. A teraz siedziała na marmurowych schodach przed wejściem do swojego mieszkania, ale nie zamierzała tam wchodzić. Ściągnęła buty, od których rozbolały ją stopy, objęła ramionami kolana. Rozpłakała się. Na głos, zupełnie bez kontroli, niczym małe dziecko. Mnóstwo łez kapało na poły ciemnego płaszcza. Nigdy nie okazywała zbyt wielu prawdziwych uczuć, bo tak nauczyli ją rodzice. Teraz jednak wiedziała, że każda kropla z jej oczu jest szczera oraz warta utraconego, wartościowego diamentu.